Camino nie składa się wyłącznie z pięknych pocztówek. To przede wszystkim codzienny trud wędrówki, zupełnie różny od długiego spaceru po lesie lub kilkudniowego wypadu w góry. Tej drogi nie przechodzi się tak ot, po prostu. W końcu dopada cię kryzys. A nawet dwa.

Zgadzamy się ze znajomymi, że najtrudniejszy jest trzeci, czwarty dzień wędrówki. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy z łatwością: nasze ciało jeszcze myśli, że wybrało się po prostu na odrobinę dłuższy spacer. Trzeciego dnia jednak zdaje sobie sprawę, że chodzi o coś poważniejszego. Wysiłek jest nieprzerwany, kolejne kilometry zaczynają nakładać się na siebie, plecak staje się cięższy. Przychodzi ból nóg i pleców, na stopach pojawiają się pęcherze. Dopiero trzeciego dnia zaczynamy zmagać się z Drogą.

Jak temu zaradzić? Jest parę sposobów: Weźcie wychodzone buty, opcjonalnie kijki trekkingowe, nie wkładajcie za dużo do plecaka. Mi udało się uniknąć pęcherzy. Na camino portugues wziąłem zużyte, podziurawione buty z poprzedniego szlaku, które stanowiły ogólny obiekt powątpiewania pośród innych pielgrzymów (te same buty wziąłem również na Via Francigena – bo dojściu do Rzymu stwierdziłem, że chyba już przeżyły swoje…). Te kilka prostych sposób jednak nie każdemu wystarcza. Ludzie chcą się zabezpieczyć w każdy możliwy sposób, przed wyjazdem kupując najlepszy plecak, specjalne koszulki, kurtki przeciwdeszczowe… wszystko oczywiście nowe i specjalne na szlak. W rezultacie zamiast pielgrzymów stają się chodzącymi reklamami. Pamiętam, jak znajoma opowiadała mi kiedyś ze łzami w oczach o swojej próbie przekonania takiego doskonałego pielgrzyma sportowca do tego, czym tak naprawdę jest Camino: stąd nie można wrócić bez zadrapań. Ale też nie chodzi o to, by popaść w drugą skrajność i gloryfikować ból.

Bo Camino jest bardziej drogą duchową niż fizyczną. Uświadamiałem sobie to coraz dobitniej z każdym kolejnym kilometrem. Pierwszy kryzys prowadzi więc do drugiego, poważniejszego: kryzysu duchowego.

Z doświadczenia mogę wyliczyć, że następuje on mniej więcej po tygodniu wędrówki. I trzeba go doświadczyć, dlatego też warto, by droga trwała przynajmniej tydzień: dopiero wtedy zaczynamy zadawać sobie pytania o jej sens. Kryzys duchowy bywa kompletnie irracjonalny, a w moim przypadku często przekłada się na ogóle zmęczenie fizyczne. Nie chodzi nawet o to, że brak ci sił; jesteś po prostu wyzuty ze wszelkiej energii. Tracisz motywację. Zaczyna się to od prostych pytań, które pojawiają się w głowie choćby w trakcie trudniejszych odcinków: „po co właściwie ja się tak męczę?”; później kilometry wydłużają się i pustoszeją, sprawiając że najprostszy odcinek staje się nie do zniesienia, a ty kończysz dzień, nie wiedząc, dokąd doszedłem ani jaki masz cel. Tracisz z oczu Santiago. Albo Rzym (zajrzyjcie TUTAJ, aby przeczytać parę słów o kryzysowym dniu na Via Francigena). Albo jakikolwiek inny cel wędrówki.

Tak, Camino to przede wszystkim rzeczywistość duchowa. Kryzys dopada cię jak nagła halucynacja, ale wychodzisz z niego z zupełnie innym spojrzeniem, jakby lżejszy. Trudno ująć w słowa to, co kryje się między pięknymi pocztówkami i co stanowi o niezwykłości tej Drogi. Z pewnością nie ma co się bać żadnego z kryzysów. One sprawiają, że nasze doświadczenie jest prawdziwe. I piękne, tak, również piękne. Bo poprzez różne wątpliwości właśnie docieramy do wiary.

Mikołaj