Pamiętam wieczory na winnicy. Rozkładaliśmy wtedy mały, biały stolik, który gdziekolwiek by go nie postawić, zawsze się chybotał. Po kilkunastu minutach zapełniał się talerzami, kubkami, jedzeniem. Zwykle siedziałem, mając po prawej stronie ścianę campera, po lewej zielone pole winorośli, coraz bardziej tajemniczej i nierealnej, kiedy noc mijała w czasie. Jedliśmy i rozmawialiśmy, pijąc herbatę, czasem wino czy pastis. To były niezwykłe kolacje. Pamiętam to. Pamiętam dokładnie.

Jedzenie kupowaliśmy albo w sklepie albo na rynku, który w St Cyr odbywał się co niedzielę. Dwa razy odwiedziliśmy również rynek w La Beausset. Musieliśmy walczyć o miejsca parkingowe, chociaż, gdy weszliśmy na plac rynku, wcale nie znaleźliśmy się w wielkim tłumie. Mimo to było głośno: kroki na bruku, przekrzykiwanie się sprzedawców, klienci próbujący wytargować dobrą cenę, naradzający się między sobą – rozumiałem tylko pojedyncze słowa. Szedłem, patrząc na lewo i na prawo, oglądając to, co mieli do zaoferowania handlarze. Byli to nietuzinkowi ludzie. Starszy pan w kapeluszu panama, śpiewający lecącą w radiu „Leylę” Erica Claptona; mały zespół grający na ukulele, bębenku djembe i grzechotkach;mężczyzna krojący melona do degustacji i zapewniający o jego niepowtarzalnym smaku. Najbardziej interesowało nas oczywiście jedzenie. Sery, wspaniałe kiełbaski, które widziałem dotąd tylko w Prowansji, pomidory, oliwki…zatrzymałem się przed stoiskiem z owocami morza i kalmarami, małżami, krewetkami smażonymi na dużych patelniach. Podczas gdy kolorowy, rozgadany tłum przesuwał się za moimi plecami, ja obserwowałem położone na lodzie langusty. Co jakiś czas któraś z nich poruszała odnóżem. Nie mogłem oderwać wzroku od ich malutkich, czarnych oczek. Czułem się zahipnotyzowany.

Czasem jedliśmy coś z dużych patelni już na rynku, czasem zawoziliśmy to do campera. Gdy dzień zbliżał się ku wieczorowi, rozkładaliśmy na naszym stoliku to, co udało nam się kupić. Psy leżały blisko, obserwowały nas. Nie chciałem kończyć tych kolacji i rzeczywiście, zazwyczaj trwały one dosyć długo – nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Z pełnym brzuchem i rajskim smakiem na ustach lubiłem później pospacerować po winnicy, a wiodąc spojrzeniem za polną drogą, dostrzegałem kwiaty rosnące przy domu właściciela winnicy. Mijałem ogromne, ciemniejsze od samej nocy drzewo, rozsypujący się domek zbudowany niegdyś z kamieni znalezionych na winnicy. Mogłem wejść między winorośle, próbować dojrzeć skrawek morza lub skręcić w drogę drzew oliwnych, oświetlanych baśniowym blaskiem księżyca, odwiedzić białego konia w jego zagrodzie. Stałem tak, nie mogąc się zdecydować i upojny chwilą obserwowałem światła portu La Madrague na wzgórzu w oddali. Czułem wtedy namacalne szczęście. I naprawdę, nie mógłbym napisać o samym jedzeniu, potrawach której jedliśmy w Prowansji i której teraz przygotowujemy w domu, nie oddając kolorów, zapachów i uczuć. Musiałem wspomnieć o naszych kolacjach na winnicy, tych magicznych chwilach, w których wykonywałem pozornie zwykłe, codzienne czynności, które tam nabierały niespotykanych postaci i dzięki którym, wtedy nieświadomie, malowałem swój obraz Piękna.

 Mikołaj Wyrzykowski

 

DSC_0032-1

 

DSC_0139

 

DSC_0141-1

 

DSC_0031-1

 

 

DSC_1376