Traf chciał, że w dniu, w którym mieliśmy najwięcej kilometrów do pokonania – naprawdę był to najtrudniejszy odcinek – zrobiliśmy też najdłuższą przerwę. Zaskakującą i nieprzewidywalną. Fascynującą z kilku powodów: między innymi dlatego, że właściwie nie odpoczywaliśmy. Staliśmy z plecakami przez ponad godzinę. I słuchaliśmy…

Połowę drogi, czyli jakieś 20 km mieliśmy za sobą. Było około południa. Właśnie przeszlismy przez most, gdy usłyszeliśmy głos: „Cola, Cola para los peregrinos!”. Starszy mężczyzna w stroju ogrodnika stał z boku, w ogrodzie, trzymał w dłoniach puszki Coli i uśmiechał się do nas. Spojrzeliśmy się na siebie. Wiktoria wykonała ruch ramionami z rodzaju „czemu nie” i zeszliśmy na chwilę do ogrodu.

No tak. Na chwilę.

Mężczyzna zaczął rozmawiać z Anią i Wiktoria, jako że to one spośród naszej szóstki mówiły po hiszpańsku. Czasem też zwracał się do innych, a wtedy my uśmiechaliśmy się i kiwaliśmy głowami, czasem wymawiając pełne zrozumienia „Aaa”. Po krótkim czasie doszliśmy do wprawy. Po dłuższym czasie stwierdziliśmy, że mężczyźnie nawet niekoniecznie zależało na zrozumieniu. Chciał po prostu mówić.

Słuchałem go, próbując wychwycić jakiekolwiek słowa klucze. Okazało się, że kiedyś był marynarzem. W Asturii wydobywano złoto, a on je transportował do Szwecji. Pokazał nam zdjęcia Pragi oraz mówił, że przepływał przez Kraków, jednak nie miał okazji zejść na ląd. Następnie zaczął nam opowiadać historię Asturii. Potem Hiszpanii, a wreszcie Ameryki. Przyniósł wizerunki wszystkich prezydentów oraz mapę, która wyjaśniała, że USA takie, jakie teraz jest, nie istniałoby bez Hiszpanii. Ciekawe.

Po kilkunastu minutach wciąż byliśmy zaciekawieni. Minęło pół godziny i zaczęły mnie boleć plecy. Z drugiej strony nie chciałem zdejmować plecaka, bo to byłby znak, że chcemy zostać dłużej. A mieliśmy jeszcze szmat drogi do pokonania. Zacząłem się śmiać z Andrzejem, że może powinniśmy zostać tu na nocleg. Mężczyzna oprócz Coli zaczął częstować nas ciasteczkami. Hmmm…a może na obiad? Jako pielgrzymi z pewnością byśmy nie pogardzili.

Na najprostsze pytanie odpowiadał nieskończenie długo. W pewnym momencie zapytaliśmy go o imię. Powiedział, że nazywa się Francesco. Jak papież. A potem słuchaliśmy go kolejne pół godziny…

Kiedyś pewna dziewczyna poprosiła go, aby pomógł jej dostać się do Turcji. Chciała tam odnaleźć ukochanego, z którym pisała listy. Przebrał ją więc w strój marynarza i razem go odnaleźli. Po kilku latach narzeczeni odwiedzili Francesca w jego domu…

W tym momencie nadjechał samochód, z którego wysiadła jego rodzina. Jakiś mężczyzna klepnął go po ramieniu i powiedział coś, co mogło znaczyć „daj im już spokój”. Uśmiechnął się do nas współczująco.

Pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej. Może Francesco miał potrzebę opowiedzenia siebie, tę podstawową potrzebę, na którą nie odpowiadali jego bliscy. Ratowały go puszki Coca-Coli.

Odkryłem, że nie dostaliśmy wcale Coca-Coli ani ciasteczek. Gdybyśmy zostali na obiad i nocleg, to również nie byłyby rzeczy, które byśmy otrzymali. Ostatecznie chodziło o coś innego.

Jeśli więc kiedyś będziecie przechodzić obok, nie zawahajcie się zejść ze szlaku i wstąpić na puszkę  Coli.

Mikołaj Wyrzykowski

DCIM100MEDIA

DCIM100MEDIA