Dziś w Przysieku uczestniczyliśmy w Festiwalu Gęsiny. Mnóstwo stoisk, z zabawkami, kiełbasami, chlebem ze smalcem, z gęśmi…Psów nie zabraliśmy, właśnie w trosce o gęsi. Zresztą, nie tylko w trosce o gęsi. Jeszcze bardziej o Okrasę. Karola Okrasę. A właściwie ludzi, którzy degustują, to, co o wcześniej przygotuje w pokazie, ogromnie gadatliwym i inspirującym pokazie. Kuchnia…czy to nie odmiana poezji?
Słuchałem, jak Karol Okrasa z pasją i namiętnością opowiadał o swoich smakowych odkryciach, fascynacjach. Na dworze było chłodno, wiał nieprzyjemny, zachodzący gdzieś za kołnierz wiatr. W dużym, białym namiocie zebrał się tłum ludzi, każdy chciał być jak najbliżej sławnego kucharza.
Okrasa robił okrasę, żartował, pokazywał, wyjaśniał, mówił i mówił. Jego uwagi o sosach i przyprawach były dla mnie zupełnym odkryciem.
Dotąd myślałem, że ziemniaki albo kawałek kurczaka może istnieć sam w sobie. Ale dla pełni smaku, wszystko, co mamy na talerzu, musi być połączone. Musi stanowić całość. Słuchałem dalej. Kiedy Okrasa zapowiedział degustację przygotowywanej potrawy, ludzie wstali z ławek i w ścisku stanęli pod sceną, jak rzeka, która tylko czeka, aż pęknie tama. I wtedy pękła ławka – ale nie przy scenie.
Jednocześnie przypomniała mi się francuska komedia „Faceci od kuchni” z 2012 roku w reżyserii Daniela Cohena. Nie mogłem powstrzymać tych scen, które do mnie teraz wracały. Młody kucharz, wielki talent, zbyt dobry, by został doceniony przez zwykłych ludzi, owładniętych swoimi przyzwyczajeniami i wręcz przyciśniętych do ziemi swą do bólu przewidywalną codziennością. Poznaje innego, wielkiego kucharza, pomagają sobie nawzajem. Najlepsze jest to, jak bardzo całe swoje życie postrzegają przez kuchnię. Jeśli dziewczyna rzuci młodego kucharza, on będzie miał do siebie wyrzuty za to, że krem, który dla niej przygotował, nie był doskonały. Będzie słyszał, co mówi do niego marchewka, będzie do ostatniej kropli krwi bronił przepisu, aby nikt go nie sprofanował. Taki wariat. O tak, to z pewnością wariat. Nikt inny. Dobry wariat, dobry jak bum cyk cyk.
Okrasa napomknął coś o kuchni francuskiej. Od razu przypomniała mi się bouilabasse, Francuzi chodzący po deszczu i szukający ślimaków, przypomniało mi się fondue, wyprawy rowerem po bagietki, kiełbaski francuskie, aromatyczne sery, oliwki, pastis, wino. Powrócił do mnie ich inny, bardziej octowy majonez, powróciła przedziwna musztarda sprzedawana w kieliszkach. Zdałem sobie sprawę, że do szkoły biorę kanapkę z polskim chlebem, hiszpańską szynką i francuskim masłem. Jak błyskawica uderzył mnie obraz, kiedy dawno temu jadłem pieczone żabie udka w pewnej restauracji w Toruniu. To wszystko ta Francja, ona ode mnie nie odchodzi, ja nie chcę, by odeszła. To wszystko przez Karola Okrasę, jedzenie. I pewnie przez słońce, które dzisiaj wyszło po długich, deszczowych, ale też pięknych dniach. To przez św. Marcina. Gęś, jej krzyk przypomniał mi każdy, najmniejszy szczegół. Kuchnia składa się ze szczegółów, tych małych, błyszczących diamentów.
W końcu poezja…czy to nie odmiana kuchni?
Mężczyźni warzący sól mieli rację, francuski profesor, krzyczące gęsi, chmury miały rację, Karol Okrasa miał rację. Kuchnia jest rodzajem poezji.
Mikołaj Wyrzykowski