Mówią, że wyobraźnia potrafi zdziałać cuda.
We Francji nic nie musiałem sobie wyobrażać, bo to, co mogło powstać w mojej głowie, już mnie otaczało.
Dzień właściwie nie istniał dla nas bez kąpieli w morzu, a na plażę zwykle chodziliśmy popołudniami i oczywiście całą rodziną, razem z psami – sam mogłem spędzać tam naprawdę długie godziny.
Słońce mocno przygrzewało, orzeźwiający wiatr lekko muskał moją twarz, gdy spacerowałem tradycyjną drogą wiodącą nad morze, wyczekując obrazu palm nad intensywnym lazurem.
Nieraz musiałem przejść przez ulicę, a obserwując innych Francuzów, wiedziałem już, jak to się robi. Kiedy człowiek stoi przy krawężniku, najczęściej pierwszy nadjeżdżający samochód się zatrzyma. Kierowca uśmiechnie się, a kiedy będę przechodził, odwzajemnię ten uśmiech i pomacham przyjaźnie ręką. Później on odjedzie gdzieś dalej, ja pójdę w swoją stronę, ale uśmiech pozostanie.
Kiedyś w Niebie będę musiał podziękować wszystkim tym nieznajomym, których jest zbyt wiele, by ich spamiętać, a którym zawdzięczam im radość życia.
Podobno to wpływ słońca. Mieszkańcy Prowansji są pogodni, bo wciąż u nich ciepło, nie muszą się przy tym martwić wieloma rzeczami, które nas przyprawiają o zawrót głowy. Żyją inaczej. I nie wiem, czy to jedynie wąskie drogi sprawiają, że kierowcy uśmiechają się do siebie i machają rękami, dziękując. Myślę, że po prostu mają to we krwi. To normalne – nie krępują się, nie martwią śmiesznością, oni przecież wyrażają siebie, swój optymizm – nie ma w tym nic dziwnego. I aż chce się żyć w miejscu, gdzie nawet przechodnie tryskają radością – od razu udziela się ona również tobie i już cię zagarnia, już jesteś kolejną osobą wnoszącą jeszcze więcej słońca do tego raju…
Jeśli ktoś by mnie się spytał, dokąd chciałbym podróżować, nie odpowiedziałbym konkretnie, konkrety są zbyt określone. Powiedziałbym, że chcę wędrować tam, gdzie ludzie tańczą i śpiewają, słońce świeci jasno, napełniających optymizmem już nad ranem, gdy otwiera się okiennice, a idąc drogą mam ochotę się uśmiechać, zazdroszcząc samemu sobie tego szczęścia…
Wróciłem do Polski.
Cieszyłem się, że będę mógł odwiedzić starych przyjaciół, a gdy rozpocznie się rok szkolny, poznać ich jeszcze więcej. Cieszyłem się, że jakoś dotarłem do domu, bo jeszcze nigdy żaden samochód nie sprawił, bym tak bał się utknąć na jakimś pustkowiu. Cieszyłem się jak każdy, kto wraca do domu i tam może wspominać i opowiadać o swoich nadzwyczajnych przygodach.
Kiedy tylko wjechałem do domu rozpocząłem poszukiwania uśmiechów. Po nieodłącznej koszuli rozpoznałem kolegę, idącego w towarzystwie dwóch dziewczyn – tu akurat nie dziwiłem się, że był uśmiechnięty. Ale reszta? Ci przechodnie, ci bezimienni? Mijamy ich bezwiednie na ulicy, choć przecież coś dla nas znaczą. Nie jestem tylko pewien, czy w jakiś sposób nas uszczęśliwiają. Są przygnębieni, rozprzestrzeniają smutek. A my? Co ktoś by mógł o mnie powiedzieć, gdyby mnie minął na ulicy?
To rzeczywistość tak nas przytłacza, rzeczywistość, spod której nie możemy się wydostać i której maski nie wiemy, jak zdjąć. W przerwach od opowiadania dowcipów mój dentysta zna na to bardzo dobre określenia.
Próbowałem sobie wyobrazić człowieka, który w czasie przechodzenia przez pasy przyjaźnie do mnie pomacha. W żadnym wypadku – zawzięta mina, wzrok utkwiony w jakimś dalekim punkcie. Sam przejąłem zwyczaj machania, choć dentysta twierdzi, że pewnie zdążyłem już zyskać tym miano wariata.
Długo muszę czekać, nim ktoś będzie łaskawy mnie przepuścić. Kierowcy zacisną zęby i będą jechać dalej, dotknięci ogólną znieczulicą. Jeśli już się ktoś zatrzyma, raczej nie zwróci na mnie uwagi, będzie nerwowo stukał palcami w kierownicę, nieustannie się dokądś spiesząc. Dokąd?
U takich ludzi makaron zbyt szybko znika z talerza, w kościele boją się wznieść ręce podczas „Ojcze Nasz”, znak pokoju przekazują sobie nie przytuleniem ani pocałunkami, ale anemicznym skinieniem głowy, zniewoleni wciąż mnożącymi się konwenansami. Obojętność to najstraszliwsza choroba naszych czasów, która każe żyć w swoim świecie, ale robić tylko to, co nakazują, co wypada; męczyć się w pracy; wpajać fałszywe priorytety; myśleć, że najlepiej jest, gdy od urodzenia do śmierci nic się nie zmienia; ona czyni z ludzi roboty podległe oprogramowaniu, systemowi.
Życie przemyka gdzieś obok i musi przyjść dopiero śmierć, byśmy potrafili docenić te małe szczególiki, którym dotąd nie poświęcaliśmy żadnej uwagi. Lecz ja uczę się, jak żyć, a nie, jak umierać. Nie przyszedłem tylko po to, by odejść.
Znalazłem odtrutkę we Francji. Francuzi lubią Polaków, spotkałem tam samych dobrych ludzi. Teraz jestem tutaj, starając się rozprzestrzeniać trochę światła innych krain, by tu i tam, wstając rano, móc powiedzieć: „To będzie piękny dzień!”. Pod palmami, gdzie lazur nieba łączy się z lazurem morza, nauczyłem się wykonywać i dostrzegać te zwyczajne i proste gesty, które czynią naszą codzienność bardziej ludzką.
Teraz jestem w swoim domu, tak jak byłem w nim we Francji i mogę być w Australii. Wczoraj późno wróciłem, twarz bolała mnie ze śmiechu. Położyłem się spać, myśląc o tym, że niczego nie żałuję i nie spędziłbym tego dnia w żaden inny sposób. Pomyślałem o tym, że żyję. Rano zdarzył się kolejny cud: obudziłem się.
I mówię sobie: nie chcę takiej wyobraźni, która zastępuje rzeczywistość.
Mikołaj Wyrzykowski
13.09.2013