Rano wsiadam do metra. Zajmuję miejsce i tak jak reszta pasażerów rozkładam gazetę. Na kolejnych przystankach słychać tylko szelest przewracanych stron. Niektórzy patrzą się w przestrzeń, inni słuchają muzyki, ktoś rozmawia przez telefon. Minęła już poranna godzina szczytu, więc siedzimy spokojnie. Czekamy. Czerpie satysfakcje z tego, że mogę poczuć się jak prawdziwy Londyńczyk, podnosząc głowę znad gazety, gdy zatrzymujemy się na którejś ze stacji. Po chwili powracam do lektury i jakby było to coś, co robię codziennie, zmierzam do centrum Londynu. Tak właśnie rozpoczyna się moja podróż.
Wysiadam, słysząc płynące z głośników, powtarzane w nieskończoność zdanie: „Mind the gap”, które przypomina, byśmy byli ostrożni, stawiając krok nad szczeliną między pociągiem a podłogą stacji. Wychodzę na powierzchnię. Jest pochmurno, pada deszcz. Nieprzyjemnie. Angielska pogoda, właśnie taka, jaką ją sobie wyobrażałem. Poprzedniego dnia tez padało i wiatr chciał zdmuchnąć ludzi z chodników, ale nie przeszkodziło mi to, żeby postawić każdą stopę na osobnej półkuli Ziemi. Oczywiście w samych skarpetkach. Rezultaty są takie:
Jak wielu rozsądnych, a może tylko udających rozsądność ludzi, rozłożyłem parasolkę i tylko rzucając okiem na mapę, zagłębiłem się w labirynt londyńskich uliczek.
Zajrzałem do chińskiej dzielnicy, gdzie nad ulicami przewieszone są sznury czerwonych lampionów. Droga zaprowadziła mnie również na Trafalgar Square.
Oprócz górującej nad wszystkim kolumny Nelsona, na wysepce pomiędzy ulicami stoi pomnik Karola I na koniu. Co ciekawe, to właśnie od niego mierzy się odległości do Londynu, widniejące później na tablicach przy drogach. To jest właśnie centrum tej wielkiej metropolii.
To, że jestem w wielkim mieście, zdałem sobie sprawę dopiero, gdy zobaczyłem plakaty jednego z licznych, naprawdę, niesamowicie licznych teatrów West Endu. Grają właśnie sztukę Szekspira „Henryk V”, w której występuję między innymi Jude Law. Jak dla mnie, to właśnie było pewnego rodzaju przebudzenie. Później jeszcze, spacerując przez bogate dzielnice centrum, co rusz widziałem przejeżdżające Lamborghini, Porshe, Ferrari, Rolls Royce, Aston Martin…
Tak właśnie wygląda Londyn. Bogactwo, przepych, luksus, trochę puszenia się, bicia piany. Ludzie w garniturach, robiący zakupy w Harrodsie, spieszący na spotkanie biznesowe.
Chociaż nie, oni się nie spieszą – pośpiech jest przecież oznaką ubóstwa. Z drugiej strony są też ci zmęczeni – życiem, codzienną rutyną – którzy co wieczór wracają z ciężkiej pracy, by jakoś przetrwać na tym bezlitosnym świecie, a w pełnym ludzi metrze zasypiają z wyczerpania. A zresztą, sam nie wiem, czy to Anglicy – bogaci czy biedni, lepiej nazwać ich po prostu mieszkańcami Londynu. Gdzieś pomiędzy nimi, zagubiony w tym tłumie jestem ja – zwykły, obcy przechodzień, dla którego to wszystko jest tylko przystankiem, obrazem przeznaczonym do zachowania w pamięci. Dziwnie się czuję, tak obserwując: jakbym był stary i młody w tym samym czasie.
Złożyłem parasolkę, wchodząc do National Gallery. Zniknąłem tam na kilka godzin, gubiąc się w salach pełnych obrazów, pełnych uczuć, których przynajmniej cząstkę próbuje zawrzeć sztuka: tych przelanych na płótno i tych odczuwanych przy odbieraniu dzieła. Szukałem tu inspiracji. Wokół mnie kręciło się mnóstwo osób, którzy też czegoś szukali. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie mamę, która uparcie poszukiwała tutaj psiego motywu.
Wyszedłem na Trafalgar Square, ze stanu odurzenia sztuką powróciłem do rzeczywistości. Lampy błyszczały w ciemności, jak pojedyncze pochodnie rzucone w ocean szarości. Po ulicach pędziły charakterystyczne, czarne taksówki i piętrowe autobusy. Powoli zapadał zmrok. Nie przestało jeszcze padać.
Taka piękna, paskudna angielska pogoda.
Mikołaj Wyrzykowski
zapiski z Londynu