Na jednej z głównych ulic Florencji uliczny artysta maluje Mona Lisę. Robi to na chodniku, siedząc i pochylając się nad nim jak nad płótnem. Ulicą płynie tłum ludzi. Ktoś zatrzyma się, popatrzy, wrzuci monetę, pójdzie dalej. Inni przejdą obok, nie odrywając się od wyznaczonego wcześniej celu. Niektórzy zatrzymają się i zatracając poczucie czasu, będą podziwiać dzieło, które powstaje na ich oczach.
Wokół ulicznego malarza zgromadził się spory tłum. Ludzie patrzą, robią zdjęcia, kręcą filmy. On nie zwraca na nich uwagi, całkowicie pochłonięty tworzeniem. Nawet nie podnosi głowy. Jest skupiony, wszystkie zmysły ma wyczulone. Życie spływa po jego pędzlu, przeistaczając szary chodnik w Mona Lisę. Na moich oczach odbywa się cud stworzenia: pośród codziennego gwaru obserwuję, jak szarość zamienia się w poezję kolorów.
Życie tego obrazu jest krótkie, jest to życie tęczy. Znajduje się przecież na ulicy, ulicą chodzą ludzie, ze wzrokiem utkwionym w horyzoncie spieszą się, nie patrząc pod nogi. Przyjdzie noc, ktoś tak łatwo może wejść na obraz, podeptać go. Życie dzieła sztuki nie jest długie: niepewne, jak los skazańca w sądzie. Możemy go już więcej nie zobaczyć, ale echo jego głosu pozostanie.
Nie wiem, która jest godzina, ani dokąd iść. Zbyt przyzwyczaiłem się do zwykłych ulic, teraz nie potrafię uwierzyć w to, co widzę. Nie potrafię jeszcze tego docenić, zacznę o tym myśleć dopiero, gdy odejdę. Na razie mam głupią pewność, że ten obraz nie zniknie, on nie może zniknąć: jest przecież dziełem sztuki.
Na niebie gromadzą się ciemne chmury. Zapowiada się burza. Zaraz spadnie deszcz, potoki wody popłyną ulicami Florencji.