Jeszcze tego samego ranka nie spodziewałem się, że wyjadę. Szczerze mówiąc, nie chciałem: pogoda się popsuła, padało, a poza tym było strasznie zimno jak na środek wakacji. Zdecydowanie zły czas na jeżdżenie stopem i biwakowanie na dziko. Tak, zdecydowanie zły. Dlatego w końcu wyjechaliśmy.

Wiele się nie zastanawialiśmy. No dobra, ja oczywiście musiałem się nad tym zastanowić kilka razy, ale Andrzej, kiedy tylko zobaczył słońce wychodzące zza chmur, podjął decyzję za nas dwóch. Błyskawicznie spakowałem plecak i wyszliśmy z domu. Mimo że sytuacja nie przedstawiało się różowo, nie zamierzaliśmy wracać tego samego dnia. Absolutnie nie, no przecież. I wszystko, co nastąpiło potem, wzięło się z tej jednej decyzji, z jednego promyka słońca, który pojawił się za chmurami.

Tej samej nocy siedziałem przy ognisku i z uśmiechem kręciłem głową, nie wierząc w swoje szczęście.

Nic nie planowaliśmy. Po prostu spakowaliśmy plecaki, wzięliśmy namiot i ruszyliśmy w drogę. Wiedzieliśmy jedno: na pewno spędzimy te kilka dni razem. To już był dobry plan.

„To gdzie dalej jedziecie, chłopaki?”, pytała jedna rodzina wioząca nas w kierunku Świecia. „Eeee… chcieliśmy do Chełmna, ale z prognozy wynika, że będzie tutaj słaba pogoda, więc chyba pojedziemy do Borów Tucholskich. Do Tlenia, tak planowaliśmy.”, odpowiedział Andrzej. „Do Tlenia? A po co chcecie tam jechać? Tam nic nie ma, tylko same ośrodki turystyczne.” Milczenie. „Co właściwie chcielibyście zobaczyć w Borach?” Ponownie milczenie. „Wiecie co, może pojedziecie do Fojutowa? Jest tam znane skrzyżowanie rzek, gdzie jedna płynie nad drugą. Znajdziecie też ładny punkt widokowy. To by chyba wam pasowało, co?” Uśmiechnęli się do nas. Oczywiście, pasowałoby nam. Czemu nie.

Sprawa mogłaby się wydawać prosta, ale taka nie była. Niespodziewanie podjąłem temat dojechania do samego Wilna; plan równie absurdalny, co możliwy. W każdym razie wart zastanowienia się.

W końcu, po kilku autostopowych przygodach wylądowaliśmy w Fojutowie, a następną noc spędziliśmy w okolicach Chełmna, na Górze św. Wawrzyńca. Słyszeliście o niej kiedyś? Ja też nie, i dlatego właśnie wyprawa była tak fascynująca. Nie wiedzieliśmy, dokąd droga nas zaprowadzi. Może ktoś nam coś podpowie, może sami zmienimy plany? Chociaż było też w tym coś męczącego: przyzwyczajony do planów, choćby tych najogólniejszych, i do dążenia do wyznaczonego celu, czasem traciłem na chwilę sens jeżdżenia stopem i wędrowania. Bo dokąd, po co? Musiałem przezwyciężyć te myśli i uwolnić się od nich, żeby po prostu być, tu i teraz. A byłem gdzieś w szczerym polu, we wsi, której nazwy nie pamiętam, wędrując w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu. Andrzej raczej nigdy nie tracił dobrego humoru. Kiedy tylko widział strumyk płynący przez las czy zachód słońca, wykrzykiwał: „Jak tu pięknie!”. Miał rację: byliśmy pośrodku niczego i było naprawdę pięknie.

 

Przez te kilka dni byliśmy zupełnie wolni. Poznawaliśmy nowych ludzi, łapiąc stopa; odwiedzaliśmy miejscowości o najdziwniejszych możliwych nazwach; spędzaliśmy noce tam, gdzie tylko tego zapragnęliśmy. Nie potrzeba do tego wiele: namiot, śpiwór, karimata, parę rzeczy do ubrania. Co prawda w nocy czasem dokuczał chłód, ale nic nie zastąpi obudzenia się o świcie w sercu lasu, kiedy z uszami wypełniony intensywnym śpiewem ptaków wdychaliśmy świeże, jeszcze wilgotne powietrze.