Na wstępie muszę powiedziecz, że woda nigdy nie była mi bliska – jestem bardziej człowiekiem lądowym,  wędrowcą. Dlatego trudno uwierzyć, że w środku maja wyjechałem na tydzień na Mazury. A wyjechałem, i kiedy wróciłem w moim plecaku przywiozłem ze sobą parę myśli, którymi chciałbym się z Wami podzielić.

Nawet nie wiem, kiedy minął ten tydzień i co dokładnie robiliśmy. Tak, żeglowaliśmy po Śniardwach, Mamrach oraz innych jeziorach. Zarzucaliśmy kotwicę i cumowaliśmy do nieznanych brzegów. Rozpalaliśmy ogniska, odganialiśmy się od komarów, śpiewaliśmy. I dalej rozmawialiśmy, stawialiśmy żagle, ciągnęliśmy liny, kładliśmy maszt, przybijaliśmy do portu, odpływaliśmy… Skąd, dokąd? Gdzie dokładnie byliśmy i kiedy? Po powrocie próbowałem odtworzyć wydarzenia z każdego dnia i nocy, ale wszystko mi się mieszało, tak jakby nie było przypisane do konkretnych dat, jakby istniało poza czasem.

Teraz myślę, że jacht stanowi sam w sobie zupełnie inną czasoprzestrzeń. Codzienny świat z jego ustalonym rytmem zostawia się gdzieś na brzegu: tutaj istnieje tylko łódź, woda i wiatr.

W czasie dnia żeglujecie: ktoś operuje sterem, ktoś wykonuje zwrot przez rufę, jeszcze inni rozmawiają, grają na gitarze, czytają poezję. Tak mijają kolejne godziny, i tak mogłoby minąć całe lato. Niebo jest błękitne, a słońce przyjemnie ogrzewa pokład, coraz bardziej zniżając się ku horyzontowi i stając się cudownie pomarańczowe. Wiatr ustaje, i nawet jeśli płyniecie ze znikomą prędkością, kto teraz chciałby schodzić na ląd? Przed zmierzchem trzeba jednak znaleźć miejsce na nocleg, więc wyciągacie lornetkę, włączacie silnik i zaczynacie szukać, czasem bywa trudno, na środku jeziora znów zrywa się wiatr, przychodzi deszcz i robi się coraz ciemniej, ale w końcu cumujecie nie do końca wiedząc gdzie, wiadomo tylko że to jakiś ląd, a na nim mnóstwo komarów, chowacie się więc z powrotem do łódki, zaczynacie gotować obiad, wyciągać wino i gitarę, aby śpiewać szanty, aby noc, albo raczej ta jachtowa oaza światła trwała jak najdłużej, aby o nieznanej godzinie wyjść na pokład, spojrzeć w rozgwieżdżone niebo i zdać sobie sprawę, że pomiędzy milczeniem jeziora a ciemnością lądu jesteście tylko wy… Nie wiadomo kiedy zasypiacie, a nad ranem zwiedzacie już nieznany ląd tak jak pierwsi odkrywcy, później oddajecie cumy i płyniecie dalej, tak jak płynął Huck Finn lub Marlow ze swoimi opowieściami. Gdzie jesteście? Na środku jeziora, pewnie gdzieś daleko od domu, ale to nieważne, bo chwila jest tak piękna!

Zrozumiałem, dlaczego niektórzy nie chcą schodzić na ląd – pływanie zupełnie zmienia perspektywę. Czas zostaje jakby wyjęty i przeniesiony gdzieś indziej, do bardziej nierealnego i bajkowego miejsca, w którym nie płyniesz bezpośrednio tam, dokąd chcesz, bo kierujesz się przede wszystkim wiatrem; a jeśli cumujesz gdziekolwiek, to tak po prostu, bo jest tam dobrze. Nie przejmujesz się i to sporo zmienia. Nawet nie musisz się nad tym zastanawiać.

Mikołaj