Gdzie zaczyna się dzień w Barcelonie? W kawiarence oczywiście, przy cortado albo cafe con leche, przy codziennym żurnalu i ensaimada lub croissant (słodszym i bogatszym niż ten francuski, a jakże). Wieczorem również siada się przy barowym stoliku, zamawia piwo, wino i parę kolejek pintxos… Być w Barcelonie i nie spróbować jednego z tutejszych specjałów to jakby w ogóle nie odwiedzić tego miasta.

Już poranek na La Boqueria (najsłynniejszym targu, o którym pisałem TUTAJ) sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Spacerując między kolejnymi stoiskami, masz ochotę spróbować wszystkiego: od empanadas (kształtem przypominających nasze pierogi) z kilkunastoma rodzajami farszu, poprzez wszelkie przystawki z owocami morza, aż po klasyczne patatas bravas, pan con tomate czy placek coca na słodko lub wytrawnie. Są i bocadillos, czyli hiszpańskie kanapki: z queso, jamon iberico, calamares albo klasycznie z tortilla con patatas (hiszpańskim omletem – tak, również bogatszym niż ten francuski). Po wyjściu z La Boqueria barów oferujących te przysmaki jest zatrzęsienie. Jeśli ktoś szuka najtańszych opcji, kanapka z tortilla con patatas w piekarni 365 choćby koło targu św. Katarzyny kosztuje zaledwie 2 euro. Osobiście polecam również knajpkę Conesa Entrepans na placu San Jaume, która oferuje bardziej wyszukane bocadillos, również dla wegetarian i wegan.

Jeśli już znaleźliśmy swoje bocadillo, czas na deser. Można chwycić coś w piekarni po drodze (koniecznie trzeba sprobowac turron, słynny hiszpański słodycz z miodu i migdałów – znam to również z Prowansji, a tutaj warto posmakowac zwlaszcza z crema catalana, polecam sklep przy Sagrada Familia) albo skierować się prosto do Museo de Xocolate (Muzeum Czekolady). Dla jej fanów to miejsce obowiązkowe: nawet bilet jest tutaj kawałkiem gorzkiej czekolady! Można poznać jej historię, zobaczyć ludzkich rozmiarów rzeźby, a na koniec wypić jedną gorącą filiżankę. Tuż obok znajduje się szkoła cukierników: fascynujące jest przystanąć chwilę i obserwować, jak młodzi adepci sztuki cukiernicznej tworzą swoje słodkie dzieła.

Jeśli tak jak ja uwielbiacie stare kawiarenki (mustbe w każdym mieście), w których bywali artyści z epoki, a przy tym czytaliście „Cień wiatru” Zafona, koniecznie wejdźcie do Els Quatre Gats, gdzie bywał Picasso i Gaudi, a koncerty fortepianowe dawał Isaac Albeniz.

Gdy zaczyna zmierzchać, a nasza energia do wędrówek po mieście również dochodzi do granic, warto zajrzeć do jednego z bar a pintxos: to niewielkie kanapeczki nadziane na wykałaczkę, które pochodzą z Kraju Basków, a dokładnie z San Sebastian. W tamtejszych restauracjach wystawiało się takie małe porcje jedzenia, by zachęcić przechodniów do wejścia do restauracji. Uwaga uwaga, to nie są tapas! W odróżnieniu od tych zmniejszonych porcji posiłku, które podaje się gratis do piwa, pintxos to kunsztownie przygotowane i udekorowane przystawki. Zamawia się je niezależnie od napoju, kosztują zwykle około dwóch euro, a na koniec po prostu barman liczy wykałaczki, które zostały na talerzu.

Nie wiem, jak Wy po tych zdjęciach, ale mi od czasu zajęcia miejsca przy barze to wybrania jednego pintxos minęło sporo czasu (oczywiście) na zastanawianiu się. Wniosek? Najlepiej wziąć od razu kilka. I kieliszek wina (nie sangrii, to dla turystów).

Uważajcie też na paellę: warto znaleźć dobrą knajpkę i zapłacić trochę więcej za naprawdę dobrą. I jeszcze jedno: paelli nie je się samemu, trzeba ją dzielić. Ktoś chętny przy następnej okazji?^^

Mikołaj