Camino de Santiago to nie tylko ciągła wędrówka, pęcherze na stopach, piekące słońce i zmęczenie. Tu nie chodzi o pokazanie, że ktoś jest w stanie zrobić 40km dziennie. To nie egzamin, ani fizyczny, ani duchowy. Droga nie nosi w sobie żadnych pretensji i zawsze pozostaje o prostu…drogą, czasem tak zwyczajną jak codzienne życie. A czasem aż trudno uwierzyć w to, co się dzieje – jak choćby w wielką fiestę na placu przed schroniskiem.
Tak się złożyło, że pierwszy odcinek Variante Espiritual przypadł nam na 23 czerwca: to noc świętojańska, a więc wielkie święto w całej Galicji, w której nadal żywe są tradycje celtyckie. Data jednocześnie zgrywała się z polskim Dniem Ojca. W czasie całej wędrówki nie mogliśmy więc wybrać lepszego dnia na wieczorne świętowanie.
Odcinek do Armenteira tchnął pięknem i spokojem, a fakt ciągłej wspinaczki po licznych wzgórzach jedynie dodawał satysfakcji wędrówce. Dotarliśmy do albergue wczesnym popołudniem i w ciągu godziny dołączyła do nas reszta pielgrzymów, w tym jeden, który miał chyba z 5 narodowości (więc wszędzie czuł się obcy), a przy tym pokonał cały etap w samych japonkach, twierdząc że były o wiele wygodniejsze niż buty do chodzenia. Usiadł na ziemi i, rozcierając stopy, zaczął opowiadać o nocach świętojańskich z różnych lat swojego dzieciństwa. Co chwila zanosił się zaraźliwym śmiechem, który staczał się w dół wzgórza i płynął dalej razem ze strumykiem drogą kamienia i wody, której magiczny półmrok czekał nas nazajutrz z rana.
To właśnie ten pielgrzym (nikt nie pamiętał jego imienia ani też narodowości) prawie podskoczył z radości na wiadomość od kobiety opiekującej się albergue: „Noc świętojańska, fiesta! Ja zostaję”, wykrzyknął i poszedł zająć łóżko. Wiadomość z zamiaru miała być negatywna. Hospitaleira oświadczyła, że zabawa z okazji San Xoan odbędzie się wprost przed naszym schroniskiem, mamy więc dwa wyjścia: pójść do niedalekiego klasztoru, który oferuje podłogę do spania i zamyka swoje bramy już o siódmej wieczorem; albo też zostać tutaj na noc, która z pewnością będzie nieprzespana z powodu ryczącej muzyki.
Chyba domyślacie się, co wybraliśmy. Każdy pragmatycznie myślący pielgrzym, który wie, że nazajutrz czekają go kolejne kilometry do przejścia, zrobiłby przecież to samo i został na fieście.
W ciągu kilku godzin mogliśmy już zobaczyć, na co się zapowiada: głośniki zostały postawione tuż przed wejściem do albergue, mieszkańcy Armenteira zaczęli rozstawiać stoły i wyciągać grille, na których następnie będą piec żeberka. Jak to bywa na pielgrzymce, mało zjedliśmy w ciągu dnia i pod wieczór, widząc całe te przygotowania, wręcz umieraliśmy z głodu.
Zabawa zaczęła się po zmroku. Regulamin był prosty: płacisz osiem euro i masz dostęp do całego baru przez resztę nocy. Nie wahaliśmy się, w końcu stawką było klasyczne churrasco (grillowane żeberka), sardynki, empanadas z tuńczykiem (Hiszpania naprawdę nie jest krajem dla wegetarian), a do tego oczywiście nieodłączna Estrella Galicia, czyli piwo, które widuje się (a czasem i degustuje na odkwaszenie mięśni) w barach mijanych na Camino de Santiago. To był pielgrzymi raj po długiej drodze. Poza nami zgromadziło się sporo mieszkańców, wszyscy czekali na północ i rozpalenie ogromnego ogniska, na którym spłonęły dwie kukły. DJ puścił celtycką muzykę i od tego momentu zaczęło się skakanie nad ogniskiem i prawdziwa zabawa.
Noc świętojańska trwała do szóstej nad ranem. Gdy się budziłem, nadal słyszałem głosy wrzeszczące jakąś piosenkę. I pamiętam dokładnie, że pomyślałem, mając w perspektywie kolejnych 25 km: tak, to jest właśnie wspaniałe w Camino. Ta ogromna wolność, szaleństwo, otwarcie wszystkich zmysłów i zbieranie esencji życia przy każdym kroku, przy każdej mijającej godzinie, w każdej sytuacji. Takie Camino ma tysiąc twarzy i właśnie za to je uwielbiam.