Niewielkie, brązowe, zagadkowe…kasztany od dawna były dla mnie czymś w rodzaju mitu. Zwykle myślałem o nich podobnie jak o rzeczach, które może kiedyś spróbuję, mam nadzieję, choć nie jestem tego pewien. Stało się inaczej – nie musiałem jechać daleko, by skosztować kasztanów, z których sławne jest południe. Jako skarby z podróży upiekliśmy je tutaj, na miejscu: w Sosnowym Lesie.
Ostatnio jakaś piosenka, a może zapach drogi, powróciła mnie do chwil, kiedy byłem mały (a w każdym razie mniejszy). Mieszkałem wtedy na osiedlu w Toruniu – niedaleko rosła pewna aleja kasztanowców. Za każdym razem, gdy przechodziłem tamtędy z tatą, razem zastanawialiśmy się, kiedy na ziemię zaczną spadać te skarby w zielonych skorupkach. Gdy już nadszedł ten moment, znikałem z domu na całe dnie: wraz z kolegami szliśmy „polować” na kasztany wszelkimi możliwymi sposobami: wspinanie się na drzewo, rzucanie kijami, proszenie, by spadały, spadały… Nie ustawaliśmy, nawet gdy pewien pan przyniósł wielki worek pełen kasztanów: nie wiedzieliśmy, co z nimi później robić, ale nic, liczyła się sama pasja zdobywania. To była świetna zabawa: czekałem na wrzesień, każdego roku cieszyłem się z nadchodzącej jesieni, jej barw, kurtek i szalików, liści, spacerów, zagubionych wspomnień. Tego roku również nadeszła piękna jesień, nadeszły i kasztany – ale trochę inne. Trochę dziwne.
Wracałem właśnie z niezwykłego koncertu w liceum i z jakiegoś powodu to właśnie”Kasztany” Edyty Górniak nie mogły wyjść mi z głowy. Czułem się dosłownie jak w filmie krótkometrażowym: ciemność, pojedyncze światła, ludzie mijający mnie niczym bezimienne widma, para wydobywająca się z ust, odbijające się echem w głowie słowa: „Kto decyduje się na samotność, nigdy samotny nie będzie”. ” Może rzeczywiście jesteś bohaterem filmu, tylko o tym nie wiesz?” – otrzymałem sms’a, kiedy wchodziłem do domu. Chciałem się przywitać z psami, ale psów nie było – podobnie jak rodziców. Cisza. Jedynie ogień, miło trzaskający w kominku.
Za oknem również zauważyłem światło: ognisko walczące z ciemnością. Natychmiast wyszedłem, szybkim, długim krokiem, gotowy na kolejne zdumienie tego dnia: zobaczyłem rodziców przy ognisku. Tata trzymał patelnię i podrzucał piekące się kasztany, które cicho pękały. Mama stała obok, coś mówiła i manipulowała kamerą, kręcąc film, prosto z życia. Psy zaglądały jej przez ramię, ciekawe, co też tutaj się wyrabia.
Po jakimś czasie intuicja podpowiedziała nam, że czas usiąść już do stołu, zabraliśmy się więc do jedzenia. Dość miałem zastanawiania się, więc szybko obierałem gorące kasztany i smakowałem – były trochę jak ziemniaki, ale słodsze, przyjemniejsze – nie dziwię się Włochom, którzy organizują święta kasztanów i naprawdę potrafią się nimi objadać. Talerze zostały puste, przekąsiliśmy później fougasse’a (rodzaj pieczywa) razem z jamonem (popularna w Hiszpanii noga od świni), który wisi teraz pod sufitem w domu. „Trochę się spiekły, następnym razem będą jeszcze lepsze” – oceniła mama. „Oj, chyba zaczyna mnie mdlić” – oznajmił tata, co u niego oznacza znak gwarancji jakości smaku.
Zamknąłem oczy, zatrzymując w ustach ten charakterystyczny, nieznany mi dotąd smak. Przypomniałem sobie, że mam jeszcze coś zadane na jutro, ale to nic, to jest do zrobienia. Rozluźniłem się, na nowo odtwarzając różne momenty z tego dnia….odchodziły ode mnie….odchodziły…nie straciłem ich. A może? „To są tylko płomienie, one płoną w twoim ognisku” – w głowie brzmiała mi piosenka zespołu The Head and The Heart: utwór, którego już nie ma, a który jednocześnie istniał na długo przede mną. Zawiera w sobie całe życie, tak jak ta chwila z kasztanami: czuję wtedy, że jestem naraz sobą i kimś zupełnie innym, kimś nieznanym, kimś jeszcze…
Następnego dnia, idąc do szkoły, znalazłem jednego kasztana na drodze. Zgubiłem go, gdy na przejściu dla pieszych przepuścili mnie Francuzi.
Wchodzący po Schodach
Mikołaj Wyrzykowski