Zima na Islandii oznacza długie godziny ciemności, niekończące się noce, które oświetla od czasu do czasu zorza polarna. Latem zaś jest nieustannie widno i śmiem twierdzić, że najjaśniej słońce świeci właśnie o północy.
Nie mija wtedy jednak połowa nocy – ona dopiero się zaczyna i trwa zaledwie parę godzin, gdyż świta już około trzeciej nad ranem. W czasie przesilenia letniego, które ma miejsce właśnie w ten weekend, Islandia szczyci się najkrótszym odstępem czasu między zachodem a wschodem słońce. Jest również pewna wyspa o nazwie Grimsey, gdzie słońce przez parę dobrych tygodni zupełnie nie zachodzi, zaś w zimę nie wschodzi. Malutka wyspa, z której niedawno wyprowadziła się ostatnia rodzina z dzieckiem, przez co zamykana będzie szkoła… choć mieszkańcy, by temu zapobiec, wpadli na pomysł zapisania owiec jako uczniów. Zobaczymy.
Nie o tym jednak miałem pisać. Przez ostatnie tygodnie w Reykjawiku jestem świadkiem naprawdę spektakularnych zachodów słońca. Wszystko zaczyna się około dziesiątej wieczór, gdy całe miasto wprost tonie w rażącym świetle. Powoli z jaskrawo żółtego staje się ono coraz bardziej pomarańczowe, a następnie krwisto-czerwone: warto wtedy wybrać się na spacer nad ocean, pojechać nad samą latarnię w Reykjawiku lub też poza miasto. Zobaczycie wtedy, jak dwa żywioły, ogień i woda, łączą się ze sobą o północy.
I jeśli tylko to połączenie oddziela dzień od nocy, w tym momencie jakby wszystkie granice się zacierają, czas zatraca się, uwalnia… aż nie pójdziemy spać. Czy może powinniśmy trwać tak długo, jak trwa słońce?
Zastanówmy się nad tym 😉 Przesilenie letnie to magiczny czas, spójrzcie tylko na parę zdjęć, które zrobiłem między dziesiątą wieczór a północą: