Jeszcze w ubiegłym wieku dieta islandzka niewiele różniła się od tej sprzed kilkuset lat. Ryba i baranina, ryba i baranina. Na wyspie nie było nic innego, jedynie ziemniaki, korzeń selera, marchew… plus tego wszystkiego jest taki, że dziś mało kto potrafi lepiej od islandzkiego kucharza przyrządzić rybę lub baraninę.

Dziś też na wyspie pod szklarniami, ogrzewanymi przez gorące źródła, hoduje się pomidory, a nawet i banany; znajduje się tutaj również jedna z dwóch w Europie plantacji wasabi. W Reykjawiku brakuje mi jednak dotkliwie targów ze świeżymi warzywami i owocami, zwłaszcza teraz, w lato… gdzie zatem wybrać się po coś dobrego do zjedzenia?

No dobra, nie będę pisał o supermarketach: wiadomo, że ta chytra świnka o imieniu Bonus może zapewnić pewne oszczędności przy zakupach, zaraz obok zaś plasują się polskie sklepy Euromarket (Polonia jest tu niemała). Jeśli zajrzycie w markecie do działu ze słodyczami, znajdziecie lukrecję, a nawet mnóstwo lukrecji, wszystko z lukrecją; pośród napojów króluje Appelsin podobny w smaku do Fanty, a także Maltextrakt podobny nieco do naszego kwasu chlebowego, ale z dodatkiem (uwaga!) lukrecji. Poza tym Islandia jest krajem o największym spożyciu Coca Coli w przeliczeniu na mieszkańca. Wracając zaś do polskich akcentów – ulubionym batonem na wyspie jest Prince Polo, który można dostać w polskich sklepach i nie tylko. Spójrzcie choćby na reklamy na przystankach autobusowych!

Specjalnością są tutaj na pewno wyroby mleczne. Mleko, masło oraz oczywiście skyr, czyli gęsty jogurt islandzki o gładkiej teksturze, o którym wspominano już w tutejszych średniowiecznych zapiskach. A skoro już przy tym jesteśmy, spacerując ulicami Reykjawiku prawie na każdym kroku spotkacie lodziarnię. Tak, lody je się tutaj przez cały rok na okrągło nie zważając na temperaturę i wizyta w Valdis jest obowiązkowym punktem każdego odwiedzającego Reykjawik. Ja póki co spróbowałem lodów o smaku jagód ze skyrem oraz (oczywiście!) lukrecji, a nawet o smaku chleba razowego, który również cieszy się popularnością na Islandii. Jedne z najlepszych, jakie jadłem!

Drugim słynnym punktem na starówce miasta jest budka z hot-dogami, która była zwykłym, dobrym fast-foodem dla mieszkańców, póki do Reykjawiku nie przyjechał Bill Clinton i jako prawowity przedstawiciel swojego narodu w przerwie lunchowej nie zaszedł to wyżej wspomnianej budki by ostatecznie orzec, że jest to najlepszy hot-dog, jakiego w życiu jadł. Od tego czasu tłumy turystów ustawiają się w kolejkach, by sprawdzić prawdziwość jego słów na własnych podniebieniach, zamawiając „jednego ze wszystkim”. Osobiście trudno mi porównać: przyznam, że jest to (naprawdę!) pierwszy hot-dog, jakie w życiu jadłem.

Gdzieś między lodami a hot-dogami, niedaleko emblematycznego kościoła mieści się piekarnia Braud,w której, jak wieść głosi, wypieka się najlepsze drożdżówki cynamonowe (cinnamon rolls). Jeszcze ciepłe wprost rozpływają się w ustach i warte są każdych pieniędzy (co znaczy sporo na Islandii). Osobiście moim faworytem jest smak jagodowo-lukrecjowy, znów ta lukrecja. Chyba się już przyzwyczaiłem.

Jeśli zaś ktoś chciałby zafundować sobie prawdziwe kulinarne doświadczenie w restauracji, typowym jedzeniem nadal są ryby przyrządzane na różne sposoby (zaczynając od klasycznego plokkfiskur), owoce morza (homary i langusty!) oraz baranina (jak choćby reklamowana wszędzie zupa). Niektórzy w tym kulinarnym doświadczeniu mogą chcieć posunąć się aż do spróbowania fermentowanego rekina, co jednak polecam tylko dla osób o wytrzymałych kubkach smakowych. Zamiast tego lepiej zajadać się suszonym dorszem z odrobiną masła, co jest tutejszym odpowiednikiem chipsów. A dla mięsożerców pozostało jeszcze spróbowanie dzikich ptaków morskich, koniny, wieloryba… ale o tym może innym razem, teraz tylko taka krótka historia o tym (łyk maltaextraktu), jak biedna wyspiarska kuchnia przekształciła się w zachwyty turystycznych podniebień 😉