Program Festiwalu – ponad 150 filmów, w tym może 5 tytułów, o których już wcześniej słyszałeś. W zasadzie to mogłoby wystarczyć, by w momencie przeglądania złapać się za głowę, załamać, zamknąć program i zrezygnować z jakiegokolwiek obcowania ze sztuką. Mógłbym też przygotować się, przeczytać opis, recenzje każdego z filmów i wybrać te kilka, które na pewno chciałbym zobaczyć. No mógłbym, ale czy warto?
Muszę przyznać, że trudno mi powiedzieć, czy warto, bo tego nawet nie próbowałem. Na wybór filmów mam po prostu własny sposób, który do tej pory sprawdza się świetnie – nie czytam o nich zupełnie nic. Żadnych opisów, zapowiedzi, recenzji, po prostu idę zobaczyć film, o którym wiem tyle, co powiedział mi tytuł. Prawdopodobnie niewiele to ma wspólnego z tytułowym byciem koneserem, być może ci prawdziwi przeżegnaliby się przeczytawszy o moim pomyśle, ale z doświadczenia mogę powiedzieć, że to świetna metoda. Wszystko, czego potrzebuję to właśnie tytuł (który potrafi powiedzieć wystarczająco dużo, aby zaciekawić, i wystarczająco mało, aby nadal czynić seans ekscytującym), czasem usłyszę też parę dobrych słów na temat filmu od znajomego. A na Tofifeście pomagają dodatkowo kategorie, jak choćby „Nowe Kino Japonii”.
A teraz przejdźmy do praktyki: cały skomplikowany proces przedstawiony powyżej posłużył mi do wyboru filmu pt. „Party”. Tytuł był wystarczająco zachęcający żeby obejrzeć, a zainteresowanie ludzi dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto. Kiedy już jakimś cudem udało mi się zdobyć bilet, dostałem się na salę, wygodnie rozsiadłem, a film się zaczął, nastał czas moich zaskoczeń. W zasadzie dwóch dużych. Pierwsze – film był czarno-biały w sposób, który naprawdę mnie ujął. Mimo że dużo do pokazania nie było, bo cały plan filmowy to tak naprawdę tylko kilka pomieszczeń domu i ogród, zdjęcia robią wrażenie swoją estetyką, a koloru nadają bohaterowie i ich emocje, które w filmie są wręcz namacalne.
Drugim zaskoczeniem był fakt, że właśnie siedziałem na komedii. Wpadłem na to dopiero, kiedy sala po drugi raz wybuchła śmiechem. Zupełnie nieporuszony doszedłem do wniosku, że chyba musieli przeczytać, iż siedzą na komedii, jako że śmiali się już drugi raz. Nie mam pojęcia, czy można tu mówić o ciekawym zjawisku, czy to tylko mój wyjątkowy przypadek, ale być może łatwiej kogoś rozbawić, kiedy jest on na to przygotowany (co brzmi nielogicznie, przecież najlepsze dowcipy to te zaskakujące). Ale nieważne, nie nad tym teraz się zastanawiamy.
Wracając do samego „Party”, film faktycznie jest zabawny. Moje pierwsze nieporuszenie zupełnie temu nie umniejsza, bo kiedy akcja, zbudowana na dialogach i relacjach między postaciami przyspiesza, humor wręcz wylewa się z ekranu, ukazując coraz wyższy poziom fabularnego absurdu. Akcja toczy się zaś w zaledwie kilku pomieszczeniach – gdzieś między kuchnią, a salonem, toaletą, a ogrodem. Zamknięcie siedmiu wyrazistych bohaterów w takiej scenerii może skutkować jedynie seria nieoczekiwanych, wspaniałych zdarzeń.
I teraz zastanawiam się, czy to tylko przypadek, czy też naprawdę wybrałem ten film jak koneser? 😉
Karol Katryński
Zdjęcia ze strony Festiwalu, autor: Adrian Chmielewski